Bangladesz: Dhaka, Mongla, Sundarbany i Bengalczycy

Raz, dwa, trzy …Trzydzieści osiem . Stoimy na błotnistym brzegu rzeki Mongla i liczymy otaczających nas ciasnym kręgiem ludzi. Nie nic się nie stało. Nie było żadnej awantury, nikt nie utonął. W Bangladeszu zbierają się gapie, gdy któryś z nielicznych turystów z Zachodu zatrzyma się na dłużej w jednym miejscu. Okrążają ,stoją , patrzą . Ktoś zaczyna serię pytań : o kraj , imię, zawód,  rodzinę, opinię na temat ich kraju.

Do Bangladeszu przyjechaliśmy z Kalkuty. Przekraczając granicę , zastanawiamy się czy woal misternych intryg i pospolitego naciągactwa, tak powszechny w Indiach opadnie nagle jak monsunowy deszcz. Nic z tego. W granicznym mieście Benapole chcemy apać autobus do Kuhlny. Kierowca pierwszego z długiego rzędu pojazdów zapewnia, że bezpośredniego połączenia nie ma . Musimy pojechać z nim do Jessore i tam się przesiąść . Nie poddajemy się i już po kilku minutach znajdujemy bezpośredni autobus do Khulny! Pierwsza impresja – niedaleko pada jabłko od jabłoni . Kraj zamieszkują Bengalczycy , ta sama nacja co indyjski stan Bengal Zachodni. Łączą ich kod genetyczny, historia, język, dzieli religia. Bengalczycy zachodni to hindusi, wschodni – muzułmanie.

Wkrótce przekonamy się, że pierwsze wrażenie było raczej błędne a większość spotkanych mieszkańców Bangladeszu okaże się wzruszająco uczciwa.

Jadąc rowerową rikszą z dworca w Khulnie do hotelu, czujemy się nie jak obszarpani włóczykije z plecakami na kolanach, a jak królewska para w karecie. Mijani na ulicy ludzie przystają, śmieją się, pozdrawiają . Na koniec rikszarz żąda za kurs 8 taków (40  groszy) ! i próbuje jeszcze wydać 2 taki reszty z otrzymanych 10.

Niechciany młodszy brat

Pierwsze moje skojarzenie z Bangladeszem rok 1980,  czarno- biały telewizor, kabaret TEY , Laskowik pyta Smolenia „ Stój , kto idzie – Bieda  – Skąd idziesz ? – Z Bangladeszu – Kłamiesz ! To co pytasz skoro wiesz”. Choć w podtekście bieda miała iść z ZSRR, odpowiedź Smolenia pewnie nie była przypadkowa. Bangladesz jest do dzisiaj jednym najbiedniejszych państw świata . W 2011r. znala się na 196 miejscu (na 226 kwalifikowanych ) w rankingu PKB ( per capita ( dla porównania Polska jest na 60) W pierwszych latach niepodległości ludzie umierali tutaj z głodu.

Do 1947 roku obszar dzisiejszego Bangladeszu , Indii i Pakistanu należał do Indii Brytyjskich. Wtedy nastąpił brutalny rozwód. Brytyjczycy wrócili do domu, powstały dwa nowe państwa hinduskie Indie i muzułmański  Pakistan podzielony na odległe o 1600 km prowincje. Od początku Islamabad dyskryminował Pakistan Wschodni. W 1971 r. w Bengalu

Wezwano do niepodległości . Rozpoczęło się powstanie zbrojne, o którym wszystkiego można się dowiedzieć w poruszającym Muzeum Wojny Wyzwoleńczej w stolicy Dhace.

Metody walki pakistańskiej armii z partyzantami były bezlitosne . Na wsie zrzucano napalm, gwałty były tak powszechne, jakby celowo zamierzano zmienić bengalską rasę. 10 mln uchodźców trafiło do obozów w Indiach , które w końcu wysłały armię na pomoc powstańcom . Pakistańczycy zostawili zrujnowany, głodujący kraj. Zrodzone z gwałtu , porzucone dziecko nie potrafiło się pozbyć traumy przemocy. Krótka historia kraju to ciąg wojskowych przewrotów i zamachów organizowanych przez zwalczające się stronnictwa.

Błotny Ali Baba

Nad błotnistym brzegiem rzeki Mongla szukamy łodzi . To z jej pokładu chcemy zobaczyć Sundarbany, największe na świecie lasy namorzynowe, poprzecinane setkami rzek i kanałów- – dom tygrysa bengalskiego i wielu innych dzikich zwierząt. Jeden z poznanych na nabrzeżu właścicieli łodzi mówi, że pływał kiedyś z polską załogą na statku. Zapamiętał trzy słowa: „dobra”, „kurwa”, „miód” Wie, że Polacy lubią miód i poleca gorąco lokalny wyrób.

W Sundarbanach zbiera się najwięcej miodu od dzikich pszczół w całym kraju .To bardzo niebezpieczna praca. Nie, żeby pszczoły tak dotkliwie żądliły Zbieracze bywają pożerani przez tygrysy. Wypływamy przed świtem . W porannej mgle widać dziesiątki barek i statków zacumowanych przy brzegu rzeki . Większość zardzewiała , powgniatana , połatana , zdezelowana a jednak pływają nimi ludzie Rozlaną szeroko jak jezioro rzekę przecinają czółna rybaków napędzane jednym zamocowanym do burty wiosłem. Wioślarze bujają się płynnie na boki z gracją baletmistrza. Na środku rzeki przystanął oceaniczny kolos z Panamy, do którego przylepiły się małe statki i barki.

Na pozbawionym roślin brzegu mijamy dziwne osiedle. Ni drzewka ni źdźbła trawy tylko błoto po kolana. Wzdłuż rzeki ciągnie się rząd identycznych bambusowych chat i drewniane pomosty zapewniające dojście do wody. Przy jednym z nich ubrana w czerwone sari kobieta daje nura w mętną toń. – To dzielnica czerwonych latarni – mówi motorniczy naszej łodzi choć nie ma tu żadnych latarni. Mieszkają tu i pracują prostytutki, do których przypływają łodziami marynarze z oceanicznych statków. Gdy będziemy wracać wieczorem do miasta, przy pomostach zrobi się tłoczno

Sundarbany to gęsta nieprzenikniona ściana lasu , wewnątrz której kryje się życie. My słyszymy tylko jego odgłosy . Wśród wyrastających z błota jak wielkie korzenie drzew wypatrujemy odciśniętych łap tygrysa lub choćby krokodyla . Łatwiej coś zaobserwować w małych kanałach, ale gdy chcemy się w nich zanurzyć, zatrzymuje nas uzbrojony dwuosobowy patrol w drewnianym czółnie . Strażnicy z karabinami na ramieniu ostrzegają : – Tam nie płyńcie , tam grasują Ali Baby! Tak miejscowi  nazywają piratów, którzy napadają turystów i mniejsze statki towarowe. A wy po co tam płyniecie ? – pytam – Pełnić nasze obowiązki – odpowiadają z dumą i odpływają , perkocząc głośno silnikiem diesla.

Bengalski Chrystus i sufi z Turcji

Następnego dnia wycieczka do Bagherat , jednego  z trzech miejsc w kraju wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO( Sundarbany też na niej są).  W drodze na dworzec wstępujemy do kościoła św.Antoniego zbudowanego w stylu przypominającym nieco architekturę Wielkich Mogołów. W środku niezwykły obraz Chrystusa. Wygląda jak rasowy Bengalczyk – z wąsami zamiast brody. W Bagherhat zza ściany bambusowego lasu ukazuje się nam piękny w swej prostocie ceglany meczet. Jego minarety poprzecinane poziomymi zdobieniami zlewają się z pręgowanymi,  grubymi pniami bambusów. To meczet Zinda Pir, jeden z kilkunastu monumentów zaginionego miasta.

W połowie XV w. turecki wojownik sufi Khan Johan Ali wzniósł w dżungli miasto Khalifatabat. Wybudował liczne pałace,  meczety, mosty, drogi wykładane cegłą , stawy zapewniające słodką wodę. Nad jednym z nich stoi mauzoleum świętego Turka , miejsce pielgrzymek wiernych z całego kraju. Grobowca wychodzi właśnie kilka młodych kobiet ubranych w zdobne szalwar kamizy lub barwne sari spod którego widać nagi brzuch. Golizna w muzułmańskim kraju? O dziwo dziewczyny nie mają też chust na głowach , a ich czarne lśniące w słońcu włosy opadają na plecy . Islam jest tu mniej fundamentalny niż w krajach arabskich . Sufi uczy tolerancji .

Z mauzoleum wykafelkowane schody prowadzą nad staw, w którym dokonują ablucji pielgrzymi . Płuczą stopy, dłonie  usta, niektórzy cali zanurzają się w wodzie . Na schodach leży niczego nie świadoma koza, czekając na ożenie w ofierze. Po drugiej stronie stawu ofiarą padła kura. Grupa lokalnych bogatych turystów zapłaciła za ptaka,  któremu związano nogi i którego wrzucono dla rozrywki na pożarcie krokodylowi. Leniwy gad musiał być jednak nażarty, bo nawet nie spojrzał na trzepoczącą się w błocie kokoszę. Po 10 minutach ptaka wyjęto, a rozczarowani turyści poszli się pomodlić do największego meczetu Shait Gumbad w którym wznosi się 60 filarów przykrytych siedemdziesięcioma siedmioma kopulami.

Chaos Dhaki

Do stolicy dostajemy się rakietą . Tak nazywane są płaskodenne promy kursujące wodnymi autostradami z bynajmniej kosmiczną prędkością.

Na jednej z przystani wielkie zamieszanie . Do promu podpłynęły dziesiątki łodzi towarowych. Ludzie, którzy nie wykupili kajut są teraz przeganiani. W pośpiechu zwijają koce, zbierają walizki, pchają się, potrącają . Przez duże otwory okienne,  ciągnące się wzdłuż burt wpadają pierwsze towary- wielkie kiście bananów, kokosy, zwoje jutowych lin.  Część trafia do ładowni  pod pokładem , część zajmie miejsca leżących do tej pory ludzi . Pasażerów też przybywa, tłok się zagęszcza.

Rano wpływamy do Dhaki. Ruch na wodzie jak na Marszałkowskiej. Przy nabrzeżu stoją dziesiątki rakiet , wokół których tłoczą się łodzie towarowe. Niektóre barki są tak obciążone że woda przelewa się przez pokład .Między brzegami rzeki Buriganga śmigają wąskie taksówki wodne. Na ulicach kilkunastomilionowego miasta jeszcze większy galimatias. Chaotyczny ruch , chaotyczna zabudowa. Pomiędzy poczerniałymi od wilgoci , obdrapanymi , niewykończonymi kamienicami z których sterczą pręty zbrojeniowe, zwisają kłęby przewodów elektrycznych. Zdobnie malowane riksze ( jest ich tu 600 tys.) grzęzną w korkach. Między pojazdami przeciskają się ubrani w kraciaste lungi ( prostokąt materiału noszony jako spódnica) tragarze z wielkimi ładunkami na głowach. Wszystko to w lepkim gęstym smogu. Przy wieczornym myciu włosów z głowy spływa nam smolista woda. Dhaka zaskakuje nas na każdym kroku. Włócząc się po starym mieście którego historia sięga tysiąca lat wstecz trafiliśmy do zadziwiająco zadbanego 230 –letniego kościoła ormiańskiego . Wewnątrz wszystko sprawiało wrażenie, jakby ostatnie nabożeństwo odbyło się godzinę wcześniej. Opiekun kościoła mówi, że większość Ormian wyjechała w 1947 r. obawiając się prześladowań. Msze nie odbywają się od lat.

Tętniąca życiem okazuje się Hindu Street. Podczas gdy w „bratnim” Pakistanie w czasie partycji Indii Brytyjskich wszystkich hindusów wypędzono lub wybito, w Bangladeszu mają się całkiem nieźle. Mimo, że islam zabrania przedstawiania żywych postaci , tu na straganach sprzedawane są rzeźby i obrazy licznych bogów, sadhu i guru. Czynna jest świątynia przerażającej Kali, ulubionej bogini Bengalczyków. Na ulicy można skorzystać z usług astrologa.

Chcemy odszukać najstarszy budynek w mieście Bara Katran 1644r.z okresu, gdy Dhaka była stolicą Mogołów. Ten niegdysiejszy pałac dziś jest niemal ruiną , wygląda na opuszczony. Nagle pojawia się mężczyzna z farbowaną henną brodą . Przywołuje nas gestem ręki. Beza słowa oprowadza po budynku który mieści medresę, czyli szkołę koraniczną . Jest niemową Jadąc rikszą do nowej części miasta, mijamy długi rząd wozów wojskowych wiozących karabiny maszynowe i ciągnących działa . Od spotkanego reportera BBC dowiadujemy się, że byliśmy świadkami nieudanej próby puczu wojskowego.

W knajpie bez menu i cennika zamawiamy standardowy zestaw obiadowy – cienki dhal, tłuste curry  z warzyw i pikantne z ryby. Jest pięć razy drożej niż na prowincji. W hotelu większość czasu nie ma prądu, za to pod oknami działa jakiś całodobowy warsztat. Huk jest taki jakby ktoś walił w ścianę młotem. Wybieramy się więc do kina na sensacyjny film w stylu hollywoodzkim . Kasjer uradowany faktem, że interesuje nas bengalska kinematografia wręcza nam gruby rulon barwnych plakatów filmowych.

You can leave a response , or trackback from your own site.