Z historią powstania tego miasta nie wiąże się żadna legenda, nie łączą się z nią bohaterskie czyny, wielkie nazwiska …I choć niektórym może wydawać się wstydliwa niegodna nawet wzmianki, mieszkańcy Sydney szczycą się nią a nawet jej bronią. Gdy 30 lat temu pojawił się projekt przebudowy najstarszej dzielnicy Sydney, obywatele zaprotestowali: Rocks (Skałki) to nie tylko historia Sydney, to także kawał historii Australii – argumentowali.
W 1788 roku na wody Zatoki Jacksona wypłynął żaglowiec. Misja, jaką miał do spełnienia jego dowódca, kapitan Arthur Philips, była szczególna: założyć kolonię karną dla brytyjskich kryminalistów. Było ich 749 skutych kajdanami, stłoczonych na dolnym pokładzie. Kapitan długo i uważnie przyglądał się linii brzegowej. Naprzeciw miejsca gdzie dziś znajduje się słynny budynek opery w Sydney jednostka rzuciła kotwicę. Kolonię nazwano Sydney na cześć lorda Sydneya, ówczesnego brytyjskiego ministra od spraw kolonizacji. Skazańców przysyłano tu aż do 1840 roku. Z czasem zaczęli przybywać tu osadnicy z wolnego świata, wagabundy, obieżyświaty, różne typki spod ciemnej gwiazdy. Więzienne baraki wyparły wybudowane z piaskowca kamieniczki, kościółki, gospody i tawerny – przy butelce gorzałki snuli tu swoje opowieści marynarze, łowcy fok i wielorybów. Rocks dzisiejsze to ekskluzywne miejsce, gdzie biznesmeni przychodzą na obiady, a młodzi ludzie umawiają się w sobotni wieczór na randkę. Za dnia, bowiem, jeśli jest to dzień wolny od pracy – wszyscy jak jeden mąż stawiają się na plaży; są piaszczyste i charakteryzują się łagodnym dojściem do morza. Żartuje się, że każdy mieszkaniec Sydney trzyma u siebie w domu za szafą deskę surfingową. I chyba coś w tym jest, bo w weekendy okoliczne zatoki zakwitają bielą dziesiatków tysięcy ścigających się z wiatrem żeglarzy. Bliskość metropolii nijak nie wpływa na zanieczyszczenie środowiska. Nawet w porcie woda jest idealnie czysta. Turyści, którzy tu przyjeżdżają mówią, że Sydney to swoisty zlepek wielu miast. Dziewczyny w legginsach i T- shirtach rozmiaru XXL, to luźna atmosfera plaży Los Angeles. Wybudowane na pobliskich wzniesieniach, w wiktoriańskim stylu domy przywodzą na myśl San Francisco, z drugiej strony atmosfera sielanki w cieniu Haurbour Bridge drugiego, co do długości mostu na świecie łączącego Sydney z północnymi dzielnicami i zapierający dech widok na przedmieścia Nowego Jorku.
Podobieństwa Sydney do Anglii i Ameryki są uderzające. Czasem tworzą swoisty misz–masz i rozśmieszają przybyszów z zewnątrz zaskakującymi połączeniami. Oto na przykład, mamy wycieczkę szkolną: dzieci ubrane grzecznie w jednolite uniformy, ale buzie spalone słońcem, włosy zmierzwione, bo właśnie wracają z plaży. Prowadzi je nauczycielka. W Anglii miałyby na sobie żakiet i białą koszulę, tu wystarczą różowe ogrodniczki i słomkowy kapelusz.
Sydney to miasto, które kilkanaście lat temu apało przysłowiowy wiatr w żagle Nowoczesna komunikacja, żeglarskie tradycje zadecydowały, że wyróżniono je wybierając na gospodarza igrzysk olimpijskich w 2000 roku. – Kto by pomyślał kręci głową emeryt, popijając coca- colę w cieniu eukaliptusa?