Oddać cumy- krzyczy skiper, budząc na mojej twarzy pełen politowania uśmiech- czy naprawdę musimy trzymać się tego żeglarskiego żargonu? Gdy jednak kilka minut później jacht wychodzi na pełne morze, wiem już że trudno o przyjemniejszy sposób na zwiedzanie Grecji i jestem gotów zgodzić się na wszystkie komendy kapitana. Stoję boso na twardym pokładzie czując jak krople wody moczą mi stopy , wiatr smaga twarz, a żagiel furkocze nadając nam coraz większą prędkość . Jest świt . Morze Egejskie . Nie może się zdecydować czy woli turkus, granat czy zieleń , a wodę przecinają pojedyncze kutry rybackie znacząc ją białymi lub niebieskimi plamami.
Jacht wybraliśmy szybko. Gdy na przystani Kalamaki , kilka kilometrów od greckiego Pireusu przedstawiliśmy Vangelisowi z firmy czarterującej wysokość naszego budżetu , ten podrapał się pogłowie i stwierdził ,że ma dla nas blisko 15-letni jacht o 10 – metrowej długości i 55- metrowej powierzchni żagli. Raczej nie za duży, ale miał wszystko czego potrzebowaliśmy. Dzień później byliśmy już na morzu
Trochę leniwie , z dala od najbardziej okupowanych przez turystów i żeglarzy miejsc- nasz plan na najbliższy tydzień określiliśmy jeszcze przed wyjściem z portu. I od razu zrezygnowaliśmy z Cyklad . Co prawda uchodzą za jedne z najładniejszych greckich wysp, ale od późnej wiosny do jesieni są niewiarygodnie zatłoczone. Dodekanez i Kreta leżą za to zbyt daleko od Pireusu , więc płynięcie do nich zniweczyłoby założenia rejsu. Wybór padł na przytulone do Turcji wyspy Egejskie Po wyjściu z zatoki , w której kryje się Pireus odbiliśmy na północny wschód,za cel obierając trzecią co do wielkości grecką wyspę - Lesbos . Sprzyjający wiatr pcha nas do przodu, a żagle napinają się z łoskotem. Lesbos przypomina nadgryziony pączek z dziurką w środku Tą dziurką jest Zatoka Kalloni , która wcina się głęboko w ląd, zmuszając mieszkańców do jej czasochłonnego objeżdżania , gdy chcą dotrzeć na drugi koniec kraniec wyspy ( nie przerzucono bowiem mostu) .
Zatoka otoczona gajami oliwnymi i sosnowymi lasami, zasilana przez płytkie i dość niemrawo płynące strumienie, przyciąga co roku miłośników ptaków. Z zapałem wypatrują oni brodzących na płyciznach rdzawych ibisów, białych jak śnieg flamingów i naszych poczciwych boćków spacerujących po lagunach. Ptaki trzymają się blisko brzegu , najwygodniej więc obserwować je z lądu choć czasem wymaga to przedzierania się przez podmokły teren i sięgające ponad głowę trzciny.
Za naszą przystań obieramy Mitylenę po północnej stronie wyspy, z widokiem na nieodległą Turcję . Przez lata jachty cumowały w porcie rybackim, od niedawna jednak niecałe 10 km od stolicy wyspy działa nowa marina . Mamy co prawda dalej do miasta , w zamian jednak do naszej dyspozycji oddano infrastrukturę , której brakowało w porcie. Jest więc gdzie się umyć, zatankować i napełnić zbiorniki wody.
- Spróbujcie tego – zachęca Nikos nalewając z niewielkiej szklanej karafki przezroczysty płyn Ouzo to anyżowa wódka, z której słynie Grecja. Ta wytwarzana na Lesbos skutecznie walczy o prym jednej z najlepszych w całym kraju. Nikos stawia ją obok szklanki z wodą . Po jej dolaniu do wódki ta robi się mlecznobiała . – Możecie pić z wodą lub bez, jak kto lubi- wyjaśnia. Alkohol jest mocny , ale nie pali w gardle . Pachnie delikatnie i przyjemnie. Wódkę destyluje się z zacieru winogronowego pochodzącego z produkcji wina i doprawia anyżem oraz koprem Popijamy ją powoli , pogryzając oliwkami i kawałkami sera. Niko jest właścicielem jednej z niewielkich knajpek w bardziej oddalonej od centrum miasta i nieco tańszej dzielnicy Espano Scala.
- Niegdyś , zanim pojawili się tu turyści żyliśmy z tego, co sami owiliśmy lub wyprodukowaliśmy- mówi . Oliwa, wino, ryby, owcze mleko. I właśnie ouzo. Przez wieki doszliśmy do perfekcji w jego produkcji. Jedynie wódka Samos jest taka dobra jak nasza. Ale wciąż jej jeszcze trochę brakuje. –śmieje się. Każdy sklepik w Mitylenie – przyjemnym mieście z kamienicami w pastelowych kolorach zastawiony jest baterią butelek pełnych anyżowego alkoholu. Najlepiej jednak zdecydować się na wyrób, produkowany mniej oficjalnie, czasem rozlewanyz trochę podejrzanie wyglądających plastikowych opakowań . Można na niego trafić w ouzeriach bądź liczyć , że w którejś z wiosek zostaniemy zaproszeni przez mieszkańców na jedną czy dwie szklaneczki. Takie spotkanie przy ouzo może przeciągnąć się do późnej nocy.
Przeskoczenie z Lesbos na Chios miało nam zająć nie więcej niż kilka godzin. Przed wyjściem z mariny okazało się jednak, że szwankuje bloczek naciągający żagiel i udało się go odblokować dopiero po męczącej godzinnej walce. Zaraz potem siadł wiatr. Dystans dzielący obie wyspy pokonujemy więc na silniku, zużywając piekielnie drogie paliwo i rozstając się na jakiś czas z wizją romantycznego rejsu pod żaglami.
Chios wita nas groźnie wyglądającymi szarymi i niemal nagimi stokami gór. Od północy wyspa robi monumentalne wrażenie. Wydaje się , że jest niezamieszkana, bo niewielkich wiosek rozrzuconych w górach niemal nie widać . Przepływamy wzdłuż wschodniego wybrzeża kierując się ku stolicy , noszącej tę samą nazwę co wyspa. Jacht sunie gładko, ale dieslowski silnik pyrkocze jak na starej łajbie. Wkrótce oblicze Chios nieco łagodnieje, stoki stają się niższe i bardziej przyjazne. Późną wiosną upstrzone są barwnymi kwiatami.
Stolica wyspy wymaga nieco czasu i uporu , by ją polubić Tłoczna , gwarna , z zakorkowanymi ulicami i klockowatymi domami z godnym podziwu zapałem stara się zasłużyć na miano metropolii. Miasto rozciągnięte jest wzdłuż brzegu dzięki czemu puszczona równolegle do niego promenada ma szansę stawać w szranki o najdłuższy deptak w Grecji.
Wysypane na dłoń grudki o nierównym kształcie mienią się żółcią z lekkim odcieniem zieleni. Giannis cierpliwie wysuwa rękę pozwalając nam przyjrzeć się greckiemu skarbowi. – Kupując mastyks, zawsze wybierajcie ten w grudkach – mówi. Sproszkowany jest mniej aromatyczny i szybko wietrzeje, częściej teźbywa oszukany.
Grudki, które oglądamy to zastygnięta żywica z drzewa mastyksowego, należącego do rodzaju pistacji. Przez wieki Chios pęczniało z dumy i dyktowało ceny tylko tu bowiem drzewa pistacjowe wydzielają taką ilość doskonałej jakościowo żywicy. Na jej zaletach poznali się już starożytni. Do dziś uchodzą one za skuteczne lekarstwo ( działają antybakteryjnie, pomagają w trawieniu, sprzyjają gojeniu się ran, niosą ulgę przy wrzodach żołądka ) oraz ceniony składnik kulinarny. Z dodatkiem żywicy powstają także doskonałe lakiery, farby, werniksy oraz kosmetyki Niestety po latach sukcesów zarówno za czasów monopolu genueńczyków w XIV i XV w. Jak i późniejszego tureckiego panowania rynek mastyksowy się załamał. Głównym winowajcą okazało się wynalezienie środków syntetycznych , które z powodzeniem zastąpiły żywicę.
Na wyspie wciąż jednak działa kilka tysięcy plantatorów drzew mastyksowych. Giannis jest jednym z nich. Lasy zajmują południową część Chios rozsiane są wokół tzw. wiosek mastyksowych. Jest ich kilkanaście, my wybraliśmy jednak Pirgi . Niewielka miejscowość to labirynt wąskich uliczek biegnących pomiędzy wysokimi domami, których kamienne ściany zdobione są wszelkimi możliwymi motywami geometrycznymi. Te czarno – białe wzory pokrywające niemal każdy budynek , sprawiają, że wioska wygląda jakby wzniesiono ją z piernika.
Plantacje mastyksowe przyciągają wzrok wiecznie zielonymi liśćmi niewysokich drzew i plamami białej glinki otaczającej pnie. To tradycyjny sposób na zbieranie żywicy – wyjaśnia Giannis. – Gdyby kapała bezpośrednio na ziemię spędziłbym większość życia na próbach jej odczyszczenia.
Z naciętych pni sączą się lepkie na razie jeszcze przezroczyste krople. Gdy opadną i nieco podeschną w słońcu pracownicy zbiorą je i posortują . Zajmują się tym głównie starsze kobiety. Skupione wokół stołów gawędzą na wszelkie możliwe tematy. Plotki i zasłyszane historie nabierają konkretniejszych kształtów , a zręczne palce sortują twarde żywiczne kryształki. Gdy dotrą one do sklepów osiągną cenę blisko 200 za kilogram. Po powrocie do Pirgi kupujemy w cukierni ciasto z mastyksem . Żywica nadaje mu lekko gorzkawego smaku łagodzącego typową dla greckich deserów obłędną słodycz. Z Chios mieliśmy popłynąć dalej na południe, na Samos i Ikarię . Z braku czasu padło na Ikarię. W przeciwieństwie do Samos mało kto bowiem na nią dociera. Decydujące okazało się jednak to, że żyją na niej ludzie , którzy przechytrzyli śmierć. Ikaria , wąski pasek lądu pokryty łupkowymi skałami, trafia na czołówki gazet kilka lat temu , gdy naukowcy odkryli, że jej mieszkańcy to jedni z najdłużej żyjących ludzi na świecie. Ponad 75 proc. populacji wyspy stanowią osoby powyżej sześćdziesiątki, a spotkanie w tutejszych wioskach stulatków czy jeszcze starszych osób nie jest niczym niezwykłym.
Gdy cumujemy w Ajos Kirikos – urokliwym porcie obleganym przez malutkie jak łupiny kutry rybackie – z zaciekawieniem wylegamy na ulicę w poszukiwaniu żwawych staruszków. I rzeczywiście, krzesła w kafenionach zajmują raczej seniorzy , a młodsze osoby zdają się być w mniejszości. – My zapominamy , że trzeba umrzeć – wyjaśnia zagadnięty o tutejszą długowieczność staruszek. Jego słowa brzmią trochę jak dobrze wyuczony i często powtarzany slogan przygotowany specjalnie dla turystów. Za sekret długiego i zdrowego życia uważa się specyficzną dietę oraz tryb życia. Tradycyjne posiłki są proste, oparte na lokalnej oliwie, warzywach , oraz czerwonym winie. Nikt się tu nie spieszy, wstaje się późno ( znalezienie przed jedenastą otwartego sklepu to spore wyzwanie)a po południu większość osób ucina sobie drzemkę. Mimo zaawansowanego wieku mieszkańcy pozostają aktywni , pracując w gajach oliwnych, rodzinnych winnicach lub przydomowych ogródkach.
Długiemu życiu być może służą też gorące radioaktywne źródła, których na Ikarii nie brakuje. Pod wieczór wybieramy się do jednego z nich, przybrzeżnego Therma Lefkados. Drogę ze stolicy pokonujemy pieszo, idąc przez pół godziny pięknym szlakiem trzymającą się śnieżnobiałym szlakiem. Woda pełna budzącego lekki niepokój radonu ( jego stężenie nie zagraża jednak ponoć zdrowiu) ma blisko 50 stopni. W trakcie letniego upału wchodzenie do niej jest zapewne ostatnią rzeczą , na którą ma się ochotę, wiosną jednak zanurzenie się w bijącym wprost z ziemi źródle jest samą przyjemnością . Teraz wystarczy już tylko zjeść prosty ikariański posiłek – zupę z soczewicy, trochę pomidorów i bakłażanów ze szklaneczką czerwonego wina- i liczyć na to, że apaliśmy nieco długowieczności.