Prowansja – francuskie cuda

Z góry uprzedzam: w tym tekście nie uda mi się opisać zapachu Prowansji. Trzeba samemu poczuć słodki aromat pól lawendy, rozpalonych słońcem kamiennych, średniowiecznych ścian oraz miękką woń wilgoci i grzybów w piwniczkach producentów win.

W Prowansji najlepiej się zgubić. Błądząc wąziutkimi dróżkami przecinającymi soczystozielone winnice, dać się zawieźć do nieodkrytych przez turystyczne autokary miasteczek. Spacerując średniowiecznymi ulicami wylądować w zapomnianym zaułku pełnym doniczek z lawendą i wygrzewających się w słońcu kotów. Rozmawiając z wiekowym winiarzem popijać jego wyśmienite Chateauneauf – du – Pape i kompletnie stracić poczucie czasu. Mnie w zabłądzeniu pomógł GPS, który w tej części kraju nawet kamienistą ścieżkę dla traktorów uznaje za autostradę. Kiedy jadę do swojego pensjonatu droga zwęża się z każdym kilometrem, aż w końcu samochód szoruje podwoziem o trawę. To zupełne odludzie, w okolicy słychać tylko cykady i szum wiatru w strzelistych tak typowych dla Prowansji cyprysach. Znad basenu roztacza się widok na zielone pola i oddalone śnieżne szczyty Alp. Zawsze, kiedy podróżuję po Francji, zatrzymuję się właśnie w chambresd’hotes miejscowym odpowiedniku anglosaskiego bed& breakfast. Mają zaledwie trzy lub cztery pokoje, rodzina właścicieli mieszka zaraz obok, do tego wyśmienite śniadania pełne domowych wypieków i własnej roboty dżemów oraz oryginalny wystrój wnętrz i komfort, za jaki w hotelu trzeba by płacić dużo, dużo więcej. W Prowansji wiele takich obiektów mieści się w tzw. mas, tradycyjnych kamiennych domach, często kilkusetletnich pogrążonych w ogrodach pełnych pachnących słodyczą róż.

Basen z winem

Już w Orange, do którego docieram na początku mej podróży, czuję żal, że w Prowansji spędzę zaledwie tydzień. Sama nie wiem, co jest główną atrakcją tego położonego 30 km na północ od Awinion miasta: urocze, wąskie uliczki kafejki na zaciemnionych placach? Targ, na którym sprzedają apetyczne owoce, lokalne sery i wszystko, co pełza i pływa w morzach? A może jednak to, o czym trąbią wszystkie przewodniki: rzymski teatr z I w.n.e wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO? Przyznam, że w przypadku tego ostatniego spodziewałam się ruin, tymczasem widzę masywną budowlę z wysoką na 37 m ścianą, która wygląda tak jakby dopiero, co deklamowali przed nią rzymscy aktorzy. To najlepiej zachowany antyczny teatr w Europie, mają ciągle niezawodną akustykę. Zajadając się lokalnymi serami, delektuję się, więc atmosferą tego miejsca jakby żywcem wyjętego ze starożytnego Rzymu. Słuchając audio przewodnika ( polecam!) wygrzewam się w słońcu i podziwiam roztaczające ze szczytu teatru widoki na Orange i okoliczne wzgórza. Tak bliskie i bezpretensjonalne obcowanie z antykiem robi wrażenie, ale na Prowansji to bułka a właściwie bagietka z masłem. Przekonam się o tym chociażby w miasteczku Vaison- la – Romaine, gdzie łuki starożytnego akweduktu można znaleźć w przydomowych ogródkach między suszącym się praniem i huśtawkami dla dzieci.

Wizyta w obrazie

Podróż samochodem z Orange do Awinionu powinna mi zająć najwyżej pół godziny, tymczasem jadę tam pół dnia. Powód? Położona w połowie drogi gmina Chateauneuf- du – Pape, niepozorna a jednak słynna na cały świat. To stąd pochodzą, bowiem wyśmienite czerwone wina apelacji Chateauneuf – du Pape. Rocznie produkuje się tu 110 tys. hektolitrów tego trunku. Taka ilość mogłaby wypełnić cztery olimpijskie baseny! Wystarczy wejść do jednej z licznych piwniczek winiarzy, by przenieść się w inny świat. Kilka kamiennych schodków prowadzi w podziemną krainę o aromacie grzybów i wilgoci. Niskie średniowieczne pomieszczenia oświetlają świece, co dodaje tajemniczości pokrytym kurzem butelkom, starym beczkom, stolikom i kilku kieliszkom czekającym by napełnić je winem. Choć degustuje się zwykle za darmo i nie ma przymusu kupowania, rzadko wychodzę bez choćby kilku butelek. Zmusza mnie do tego mój zmysł węchu. W piwniczce Baronnie d’Estouard smakuję białych win o zaskakującym aromacie bananów. W Domaine Durieu zapach czerwonego wina Chateau la Nerthe czuję zapach czerwonych owoców i pieprzu.

Wioska Les Baux-de – Provenceliczy zaledwie około czterystu mieszkańców, jest maleńka, więc trudno się w niej zgubić. Wykuto ją z tego samego kamienia, co wzgórze, na którym jest usadowiona, przez co z daleka ledwo daje się wypatrzyć. Domy niemal nie różnią się od skał rysujących się między drzewami. Nazwa miejscowości pochodzi zresztą od słowa baus, co w miejscowym dialekcie oznacza „skalisty stok” Od niej z kolei wzięło się słowo „ boksyt” oznaczające odkrytą właśnie tu ilastą skałę osadową. Les Baux de – Provence jest kompaktowe i schludne. Jasne kamienne uliczki pnące się ku znajdującym się na szczycie ruinom zamku pełne są sklepików sprzedających prowansalskie pamiątki, czyli wszystko o tematyce lawendy i oliwek. Są tu w ofercie również typowe dla regionu ręcznie robione mydełka, oczywiście o zapachu lawendy, ale też truskawek, róż, a nawet trawy, fig czy tabaki. Wybór tak ogromny, że trudno wybrać, w związku, z czym wychodzę z zapasem „towaru” na cały rok. W starych opuszczonych kamieniołomach u podnóży Lex Baux de- Prowencie czeka mnie wyjątkowa atrakcja: Cathedrale d’Imagesc czyli „ Katedra Obrazów” ostatnio przemianowana na Carrieres de Lumieres. Wchodzę, nie wiedząc, czego oczekiwać po obiekcie kryjącym się pod tą tajemniczą nazwą. Kościoła w skale? Muzeum? Okazuje się, że „ katedra” to coś w rodzaju wykutej w zboczu jaskini, w której dzięki inspiracji czeskiego scenografa Josepha Svobody od 1977 roku odbywają się przedstawienia z gatunku „ światło i dźwięk”. W ciemnym, chłodnym wnętrzu oglądam niezwykły spektakl: na ścianach wyświetlane są gigantyczne zdjęcia i filmy skoordynowane tak, że nie widać nic prócz nich. W efekcie ma się wrażenie jakby się było we wnętrzu ogromnego zawieszonego w nicości obrazu. Tematy są różne: od projekcji dzieł Gauguina i van Gogha do erupcji wulkanów i trzęsień ziemi.

Toreador van Gogha

Wrażenie, że spaceruję po obrazach van Gogha, towarzyszy mi także, gdy przechadzam się uliczkami Arles. Słynny holenderski malarz mieszkał tu wprawdzie niewiele ponad rok, ale oczarowany Prowansją stworzył w tym okresie aż około trzystu obrazów i rysunków
Przesyconych lokalnymi barwami: intensywną żółcią, fioletem i ultramaryną. Przykład jednego z dzieł: na ocistym piasku starożytnej areny pod szmaragdowym niebem ćwiczy torreador trzymający czerwoną płachtę. Dowiaduję się tymczasem, że na arenie w Arles, co rok w Wielkanoc i w połowie września rzeczywiście odbywają się corridy.

You can leave a response , or trackback from your own site.