Państwo istnieje dopiero 6 lat, jest 23 razy mniejsze niż Polska, mieszkańców ma mniej niż Łódź, a i tak jego piłkarska reprezentacja nie daje się pokonać ani Polakom, ani Anglikom. Dla mnie to wystarczający powód, żeby spędzić w Czarnogórze wakacje. Na szczęście argumenty, które do mojego pomysłu miały przekonać rodzinę, znalaem bez problemu. Roożyłem mapę i pokazałem, gdzie spędzaliśmy poprzednie wakacje. Grecja, Hiszpania, Włochy, Chorwacja… Wystarczy już tych oczywistych kierunków. Dzieci są wystarczająco duże (Michał ma 12 lat, Milena i Maja po 10), by doświadczyć czegoś nowego, bardziej ekscytującego. – Będą góry i morze. Do tego pyszne jedzenie i dobre, tanie wino (to był argument dla żony). No i nie będzie padać i będzie ciepło – obiecywałem. Z obietnic nie spełniła się tylko jedna. Latem w Czarnogórze nie jest ciepło. Jest upalnie.
Serpentyna przygód
Najpierw są góry. Każdy zakręt drogi z Bośni i Hercegowiny odkrywa przed nami nowe cuda przyrody. Szczyty Durmitoru podziwiają niestety wyłącznie pasażerowie samochodu. Kierowca musi koncentrować się na serpentynach prowadzących raz w górę, raz w dół. Przydaje się dużo kawy, coś na wymioty dla dzieci i coś na uspokojenie dla żony obserwującej manewr wyprzedzania traktora z sianem nad przepaścią.
Po tysięcznym zakręcie musimy stanąć – żaden środek przeciwko chorobie lokomocyjnej już nie działa. Czekamy, aż żołądki dzieci powrócą do normalnego funkcjonowania. Siedzimy na kamieniach, w pełnym słońcu. Po chwili nie jesteśmy już sami. I nie chodzi o policję, która ustawiła się 500 m od nas, z radarem na jedynej tego dnia górskiej prostej. Nasz towarzysz to duży żółw, który pojawił się nie wiadomo skąd. Jego obecność stawia na nogi lepiej niż jakikolwiek lek. Piętnaście minut bratania się ze zwierzakiem (i dyskusji, czy go zabieramy, czy nie) powoduje, że dolegliwości ustają i jedziemy dalej. Bez żółwia.
Każda droga w północno-wschodniej Czarnogórze prowadzi do Žabljaka, najwyżej położonego miasta nie tylko Czarnogóry, ale całej dawnej Jugosławii (1456 m n.p.m.). Patrząc po tablicach rejestracyjnych samochodów, zjeżdżają do niego niemal wyłącznie goście z Belgradu i Podgoricy. Do 2006 r. Serbia i Czarnogóra były jednym krajem, jako ostatnie pozostałości dawnej Jugosławii. Podział nastąpił pokojowo, stąd Serbowie na wczasy nad Adriatyk jeżdżą niemal wyłącznie do Czarnogóry. Mimo że Žabljak to kurort, tłoku nie ma. Trochę obieżyświatów z plecakami, kilka sklepów, kilkanaście restauracji i jedna budka z informacją turystyczną. Miasto leży w dolinie otoczonej łańcuchem szczytów i jest najlepszym punktem wypadowym do wszystkich atrakcji w regionie.
Ruszamy nad turkusowo-błękitno-niebieskie (w zależności od pogody) sztuczne jezioro PivŠko. Kształtem przypomina węgorza wijącego się w głębokim kanionie. Nawet dzieci doceniają jego piękno! Sam kanion Tary jest najwyższy w Europie i drugi na świecie, po Kolorado. Z uwagi na ceny rezygnujemy (z wielkim żalem!) z raftingu i górskiego safari samochodami terenowymi. Zostaje nam spacer po moście. Ale jakim! To na nim kręcono sceny do filmu Komandosi z Nawarony (teraz doskonale rozumiemy, dlaczego Niemcy nigdy nie dali rady jugosłowiańskim partyzantom!). W filmie most został zniszczony – w rzeczywistości ma się dobrze i stanowi główny punkt obserwacyjny. To też miejsce, gdzie możemy kupić pamiątki – ludowe fujarki, sweterki, koszulki, pocztówki, miody, rakiję, wino, figurki święte. Wszystko tylko dwa razy drożej niż gdzie indziej.
Górskie eskapady po parku narodowym Durmitoru kończymy nad Czarnym Jeziorem. To takie nasze Morskie Oko, tyle że „ze trzy razy” cieplejsze. Temperatura wody wynosi prawie 30°C. Wskakujemy natychmiast! Widok z dmuchanego materaca na pasące się na brzegu owce i ośnieżone góry – bezcenne! Po takich przyjemnościach jeszcze lepiej smakuje cevapcici (małe roladki z mielonego mięsa), pljeskavica(płaski kotlet z mielonego mięsa), miksy z baraniny i wołowiny czy sałatka szopska. Dzień żegnamy z kieliszkiem dobrego miejscowego wina. O dzieciach możemy – ku naszemu zdziwieniu – zapomnieć. Wszystko dzięki latającym żukom, których o zachodzie słońca pojawiły się w okolicy tysiące. Można je łapać w dłonie i uwalniać, zamykać w pudełku i znów wypuszczać!
Rajd na czerwonym świetle
Podgoricę, czyli stolicę Czarnogóry, można sobie z czystym sumieniem odpuścić, zwłaszcza jeśli jedzie się z dziećmi. W jej okolicy mamy już inne dylematy: Budva, Bar, Petrovac czy Ulcinj. To nazwy najpopularniejszych kurortów. Podpytujemy miejscowych, dokąd jechać. – Jeżeli kochacie tłumy, pływające banany, głośną muzykę, wieczny korek, wysokie bloki z wakacyjnymi apartamentami, zapraszamy do Baru lub Budvy – słyszymy od spotkanych po drodze Polaków. Petrovac to przepięknie położone miasteczko, ale podobnych widzieliśmy w Chorwacji mnóstwo, a my szukamy przecież czegoś naprawdę nowego.
Stawiamy więc na zamieszkały głównie przez Albańczyków Ulcinj. I rzeczywiście jest tu inaczej, a nawet „dokładnie na odwrót”! Zakaz wjazdu jakby zachęcał do wjeżdżania, deptak dla pieszych to wygodna droga dla samochodów nielubiących zbytniej konkurencji, lewy pas to dobre miejsce do postoju w trakcie zakupów, a czerwone światło jest co najwyżej miłym urozmaiceniem na tle zielonych palm, a nie obowiązującym sygnałem.
Powiem szczerze, ja się w tym czuję świetnie i błyskawicznie dostosowuję się do „bezzasad” ruchu drogowego. Dziewczyny, i te małe, i tę starszą, cieszy natomiast mnogość sklepów. Oprócz muszelek, krabów i innych cudów natury można tu bowiem dostać rewelacyjne ubrania i buty (piszę o tym z własnej woli, a nie dlatego, że mi żona dyktuje!). Handlarze utrzymują, że wzory są włoskie, a tkaniny i wykonanie serbskie, czyli „lepiej być nie może”. Może sprawił to upał, może talent sprzedawców, ale to co zaoszczędziliśmy, omijając plaże Budvy i Baru, poso na ciuchy.
Choć butiki są czynne od rana, to miasto zaczyna żyć dobrze po dwudziestej. Wtedy temperatura spada do 30 stopni, a liczne kawiarnie, lodziarnie, pizzerie, kebabownie, restauracje rybne i bary pękają w szwach. Grillowana kukurydza, lody, karykaturzyści, wakacyjni tatuażyści. Uliczna muzyka miesza się z głosem muezina, a język albański z serbskim i rosyjskim, a także polskim, włoskim i angielskim. Co chwila mijamy tańczące kilkuletnie cygańskie dziewczynki. Zbierają pieniądze do ustawionych przed nimi futerałów, wszystko pod czujnym okiem swoich matek.
Wielka Plaża
Już sama nazwa Velika Plaża robi na nas wrażenie, to dla niej przyjechaliśmy do Ulcinj. Ponoć największa w kraju, bo blisko 20-kilometrowa plaża jest dumą kraju. Wiele obiecują także nazwy poszczególnych jej części – Copacabana (popularna zwłaszcza wśród rodzin z dziećmi) czy Bora Bora (lubiana przez kitesurferów i klubową młodzież). Na miejscu jednak pełne rozczarowanie. Znając szerokie i jasne plaże Bałtyku, nie rozumiemy tych zachwytów nad kawałkiem łachy szarego piasku pełnego petów i opakowań po napojach. Na szczęście tam, gdzie kończy się plaża, zaczyna się skaliste wybrzeże! Puste, czyste i dla nas – przyzwyczajonych, że morze i góry oddziela jakieś 700 km – zupełnie niezwykłe. Pływamy z maską i rurką w krystalicznie czystej wodzie, zaglądając kolorowym rybom w oczy.
Kolejny punkt to malutka wyspa Ada Bojana, słynna przede wszystkim z plaż naturystów. My – w ubraniach – udajemy się jednak do jednej z licznych rybnych restauracji. Tanio nie jest, ale za to ciekawie. Z filetowania ryby kucharze robią prawdziwy spektakl. Cenę obniża tylko to, że tu ani nigdzie indziej w Czarnogórze nie wymaga się napiwków. Przy kilkunastu dniach stołowania się w restauracjach z takich niezapłaconych tipów zostaje więc całkiem spora suma.
A co do ryb, nie polecę żadnej, bo spróbowałem z pięć gatunków i wszystkie były pyszne. Można brać w ciemno. Dzieci też jedzą ryby, i to ze smakiem. Zresztą nie mają wyboru, w Czarnogórze nie ma McDonalda, w co do końca wyjazdu nie mogą uwierzyć. Z kolei żona zdumiona jest tym, że w knajpach to mnie pierwszemu podaje się kartę, mnie pierwszego pyta, co zamawiam. Tak samo jest w sklepach, gdzie sprzedawcy w ogóle nie zwracają na nią uwagi. Ale też tylko ode mnie oczekują pieniędzy.
Ulcinj to znakomite miejsce wypadowe po regionie. Dla mnie: obowiązkowo Tirana (2,5 godziny w jedną stronę i ahoj przygodo, zwłaszcza na drogach) lub wersja krotsza – albański Szkoder, pół godziny od granicy. Mniej ekstremalne przeżycia, ale nie mniej ciekawe czekają w ptasim raju, czyli na Jeziorze Szkoderskim, pół godziny od Ulcinj. Rejs stateczkiem w towarzystwie blisko 300 gatunków ptaków to niezwykłe przeżycie, zwłaszcza dla dzieciaków.
Najwyższy klif Południa
Średniowieczny Kotor, kiedyś najważniejszy port regionu. Dopiero tu mamy kontakt z dawniejszą historią Czarnogóry – kiedyś pod panowaniem rzymskim, później Bizancjum. Miasto przechodziło przez ręce serbskie, tureckie, Republiki Weneckiej, austriackie, czarnogórskie, jugosłowiańskie i znów czarnogórskie. Przy tak skomplikowanej historii dzieje Polski wydają się wręcz nudne i jednolite.
Wąskie uliczki, klimatyczne placyki, pałace obok cerkwi, budowle romańskie, gotyckie, renesansowe i barokowe. Kamieniste fasady i czerwone dachy. Kotor jest nie mniej urokliwy niż Dubrownik, za to znacznie mniej zatłoczony. No i jak położony! Znajduje się nad jedynym fiordem w południowej Europie, czyli Boce Kotorskiej. Mieszkamy 25 m od zatoki, mając przed sobą kilkusetmetrową niemal pionową skałę. Do standardu apartamentu można się przyczepić (np. niedomykające się drzwi do łazienki), ale widok z okna rekompensuje wszystko: potężne góry, błękitna woda plus luksusowe jachty i ogromne wycieczkowce zawijające codziennie do portu.
Jeśli chcemy mieć jeszcze lepszą panoramę, należy wsiąść do samochodu i ruszyć w gorę maleńkimi nitkami, przez miejscowych uważanymi za drogi. Do takiego wjazdu nadaje się auto wielkości malucha, ale z dobrym silnikiem – najlepiej nie nasze. Duży samochód raczej nie ma szans, o czym przekonuję się, pokonując pierwsze 200 m w 10 min, a następnie zjeżdżając tyłem pod dyktando dzieci i żony. – Uważaj, skała! Uważaj, przepaść! – słyszę co chwila. I – co tu kryć – pokonanie tych 200 m było znacznie trudniejsze niż 2 tys. km drogi powrotnej z Czarnogóry do Polski.
Rakija na happy end
Nie tak szybko jednak! Każda niemal napotkana po drodze nadmorska miejscowość zachęca do zostania jeszcze dłużej. Największa pokusa czeka nas prawie na wyjeździe z Czarnogóry. To Herceg Novi, atmosferą wprawdzie bliżej Baru i Budvy, ale po lekko ascetycznym i wyniosłym Kotorze potrzeba nam ludycznych atrakcji. Kupujemy ostatnie butelki czarnogórskiego wina i rakii, miejscowej oliwy i oliwek (wielkie i cudowne w smaku) oraz przyprawy.
Teraz tylko ponad 20 godzin podroży do Warszawy i – jak się okazuje – ponad 20 stopni różnicy temperatury. Po przekroczeniu polskiej granicy wspólnie zastanawiamy się, czy nie wystąpić o czarnogórski azyl. Nie z przyczyn politycznych, ale klimatycznych. Nie mówiąc o piłce nożnej.