Legenda głosi, że gdy Bóg skończył tworzyć ziemię, zatarł ręce z zadowolenia, a okruszki gliny, które wówczas spadły z boskich dłoni w Ocean Atlantycki, stały się Wyspami Zielonego Przylądka. Dziesięć okruszyn, z których najokazalsza, wyspa Santiago, jest niewiele większa od Berlina. To rozsypanie Wysp Zielonego Przylądka uderza mnie po raz pierwszy, kiedy wyglądam przez okno samolotu – tyle maleńkich zielonych kropeczek w błękicie oceanu. Po raz drugi – gdy odwiedzam biuro lokalnych linii lotniczych TACV, które niczym miejski autobus oferują bilety wielokrotnego przejazdu (np. kupon na pięć lotów między wyspami). Choć gdy przemieszczam się z wyspy na wyspę, trudno mi uwierzyć, by miały być ulepione z tej samej gliny. Niewiele jest miejsc na ziemi, gdzie można z taką łatwością przeskakiwać z jednego świata w inny niczym telewidz przełączający kanały kablówki. Dla mnie podroż przez Cabo Verde (tak z portugalskiego swój kraj nazywają mieszkańcy Republiki Zielonego Przylądka) to podroż przez kolory – od bladej żółci piaszczystej, wysuszonej wyspy Sal, przez zieleń bujnej, zamglonej Santo Antao, po czerń wulkanicznej Fogo.
Czytaj dalej »